META- MOMENTY BYŁY!

Juliusz Tyszka, teatralny.pl

Tytuł Misja Poznań odkrywa dwa wymiary plenerowego przedstawienia w Teatrze Animacji: teatralny i metateatralny (uprzedzam: z metateatralnością w najlepszym wydaniu jeszcze się w jego opisie spotkamy). Wracając do owej podwójności, chodzi o to, by: 1) widzom, zwłaszcza tym młodszym (ale nie tylko), umożliwić kilkudziesięciominutową, atrakcyjną wycieczkę po Grodzie Przemysława, Lecha i Warty, a narracyjną kanwą tej wycieczki uczynić nie turystyczne bla-bla (dotkliwie zresztą wyśmiane w samej końcówce spektaklu), lecz 2) atrakcyjno-abstrakcyjne (w tym drugim epitecie chodzi o warstwę językową, nie topograficzną) przygody dwojga prywatnych detektywów o swojsko-poznańskich nazwiskach: Dory Dynks (Sylwia Koronczewska-Cyris) i Waldemara Wichajstra (Marek Cyris – w jednej osobie aktor i reżyser Misji Poznań). 

Teraz będzie przydługi metakomentarz językowy: hiperpoprawnie wypadałoby napisać „Wichajstera”, lecz nikt w Poznaniu tak nie mówi, a decyduje o tym zapewne „święta” ekonomia wymowy, do której tak wielką wagę przywiązywała moja niezapomniana wykładowczyni językoznawstwa, badaczka między innymi gwary poznańskiej, prof. Monika Gruchmanowa.

Kontynuuję metakomentarz lingwistyczny: otóż prawidłowa pisownia słowa „wihajster” jest właśnie taka – przez samo „h”, jako że słowo to pochodzi od niemieckiego pytania wie heisst er?„(jak to się nazywa?”). Niemniej, skoro twórcy poznańskiego spektaklu zdecydowali się pisać nazwisko detektywa Waldemara przez „ch”, wypada potraktować tę decyzję jako przejaw licentia poetica i ulec (acz niechętnie) ich woli.

Kontynuując jeszcze przez chwilę wtręt „meta”, pozwolę sobie zacytować anonimowego autora (anonimową autorkę?) krótkiej informacji na temat słowa „wihajster” opublikowanej na stronie antryj.pl. Polemizuje on/a z tezą, że słowo to jest prostym zapożyczeniem z niemieckiego, a tezę tę dowodnie obalił „Sebastian Żurowski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, pisząc szkic leksykologiczny o wihajstrze. Jego zdaniem nie ma mowy o zapożyczeniu słowa, bo słowo takie w języku niemieckim nie istnieje. Zapożyczono jedynie germańskie brzmienie.

Trudno się z tym argumentem nie zgodzić, czytając artykuł z „Der Spiegel(14 października 2010 roku). Dziennikarz uznał wihajster za prawdopodobnie najśmieszniejsze słówko zapożyczone przez polszczyznę z języka niemieckiego [tu mamy lekką logiczną niekonsekwencję, ale nic to – taki mój belferski wtręt – J. T.], dodając, iż polski wihajster to niemieckie dingsbums. Widać wyraźnie, że sprawy się komplikują, bo pojawił się dings, czyli mniej więcej to samo co wihajster, choć dings pewnie będzie mniejszy”.

No i mamy jak na dłoni także źródło słów nazwiska detektywki Dory. A dla osób już bardzo nieobeznanych z gwarą śląską czy poznańską dodam, że dynks i wihajster to coś zbliżonego do ustrojstwa, choć ustrojstwo to byt chyba ciut bardziej skomplikowany od swych dwóch niemieckich partnerów z polszczyzny. 

Nie brnijmy jednak dalej w rozważania nazewniczo-ortograficzne – wróćmy do spektaklu: otóż, jak na dłoni widać, że już w doborze nazwisk dwojga głównych bohaterów iskrzy językowe rozigranie, tak charakterystyczne dla twórczości Maliny Prześlugi. A to dopiero wstęp do rozmaitych lingwistyczno-fizyczno-filozoficznych gier i zabaw (przypominanie sobie przez dwoje detektywów zapomnianego pechowo, chwilowo słówka „dedukcja” i wypowiadanie przy tej okazji kilkunastu innych „-cji”, duch Lecha, któremu „strzyka w ektoplazmie” czy podziękowanie „thank you very motch” w języku „angielskim” wypowiedziane do prezydenta Wilsona, patrona poznańskiego parku). Jedna z tych zabaw kryje w sobie nawet filozofujące, ontologicznie „metadno”: oto ryba z Jeziora Malta wręcza Dorze Dynks tytkę (papierową torebkę) z „tajnymi pytaniami”, z których zapamiętałem dwa: „Czy Bóg istnieje?” oraz „Jajko czy kura?”.

Misja dwojga detektywów polega na odnalezieniu i doprowadzeniu na „stanowisko pracy”, czyli na ratuszową wieżę, poznańskich koziołków, bezczelnie przez kogoś porwanych i uprowadzonych w nieznanym kierunku. Zbrodnię tę zgłasza Bamberka (Mariola Ryl-Krystianowska) – słynna rzeźba ze Starego Rynku, której specjalności (jak sama ochoczo deklaruje) to między innymi płoszenie gołębi oraz selfie z turystami. Porwanie koziołków to zbrodnia wręcz niesłychana, bo grozi najtragiczniejszymi konsekwencjami, na czele z niestawiennictwem koziołków na ich wieży w samo południe, by performować rytualne trykanie się, co byłoby turystyczną katastrofą i spowodowałoby totalną porutę (czyli wstyd, ale taki głębszy, występujący w parze z publicznym poniżeniem).

Poszukiwania, prowadzone ślamazarnie i głupkowato przez parę niewydarzonych detektywów, obejmują rozległy teren miasta: nowe ZOO z nową (jedenastoletnią już!) słoniarnią, Jezioro Malta i kolejkę Maltankę, Bramę Poznania ICHOT (nowoczesne muzeum prezentujące historię najstarszej części miasta – Ostrowia Tumskiego), Most Biskupa Jordana położony tuż koło katedry, ulicę Półwiejską i stojący u jej wlotu pomnik Starego Marycha (bohatera słynnych blubrów, czyli pierdołów alias bzdur, które są głównym składnikiem treści jego monologów gadanych w poznańskiej gwarze, będących przez długie lata rozrywkową atrakcją lokalnej rozgłośni radiowej), nowy dworzec kolejowy, zwany złośliwie „chlebakiem” (osobiście wolę inne przezwisko: „rolada”), Park Wilsona z palmiarnią i na koniec Stary Rynek, gdzie odnalezione w palmiarni koziołki czynią o właściwej godzinie swą powinność.

Spektakl, jako się rzekło, rozgrywa się w plenerze (konkretnie na Dziedzińcu Różanym poznańskiego Zamku), na drewnianej scence, z pomysłowymi, łatwo przenośnymi dekoracjami-makietami, wśród których wyróżnia się zielona bimba (tramwaj). Gdy bohaterowie doń wsiadają, karnie zakładają obowiązkowe maseczki. Za to plenerowi spektatorzy nie muszą tego robić i stwierdzam, że przyjąłem ten fakt z dużą ulgą, pomimo niewesołych myśli, iż dystans dystansem (krzesła były rozstawione w odpowiedniej odległości od siebie), świeże powietrze świeżym powietrzem, ale… Przeważyła jednak radość, że oto półroczna przerwa w kontakcie z teatralną normalnością została choć na chwilę zawieszona (bo przecież nie zniwelowana lub nieodwołalnie odwołana). 

Dużo jest w tym spektaklu, przeznaczonym do grania w różnych poznańskich plenerach, scen rozśmieszających, a to lingwistycznie (te już pokrótce omówiłem, ale jeszcze do nich wrócę), a to sytuacyjnie – okazuje się na przykład, że sprytne małpy z nowego ZOO dwukrotnie cichcem pożerają owoce przeznaczone dla rozgadanych słoni, które nieopatrznie pogrążają się w przydługiej konwersacji z parą detektywów. Śmieszy też pomysłowo skarykaturowany tekturowy pomnik prezydenta Wilsona, majestatycznie poruszający dolną szczęką. Poza tym nieustannie rozweselają widzów pytlujące niezmordowanie „po naszymu” różnorakie postacie męskie, w które wciela się z wielką energią Krzysztof Dutkiewicz. Odzywki Starego Marycha w jego wykonaniu przypominają (wywołując łezkę w oku) radiowego odtwórcę tej postaci, Mariana Pogasza. Poznanianki i poznaniaków śmieszyć też powinien, i to bardzo, „zakupowy amok”, w jaki wpada Dora Dynks pod wpływem różnorodności oferty rozpostartej przed placówkami handlu detalicznego na ulicy Półwiejskiej. W każdym razie amok ten powinien śmieszyć – nie tylko dlatego, że jest dobrze, ekspresyjnie zagrany, lecz także dlatego, że ulica Półwiejska – czołowy handlowy deptak Grodu Przemysława, Lecha i Warty – razi, jak na mój gust, swym nieskrywanym bamberstwem (słowo to w gwarze poznańskiej oznacza mniej więcej to samo, co „buractwo”).

Śmieszne jest spryskanie „zakochanego na zabój” w Dorze Waldemara Wichajstra (owo zakochanie to nieodgadniony wpływ „miłosnych kłódek” z Mostu Jordana) wodą z Warty, która oczywiście natychmiast go otrzeźwia (dziwnym, szczęśliwym trafem nie pozbawiając go wzroku lub nosa). Mamy tu także dialog Dory z rybą, która z Jeziora Malta przeniosła się sobie tylko znanym sposobem do Parku Wilsona. Gdy już sobie obie „pobulbulają” w trybie tajnym i poufnym, ryba nagle odzywa się ludzkim językiem (konkretnie – po polsku): „Jak by ktoś pytał – ja nic nie mówiłam”.

I tak dalej, i tym podobne. Wartka akcja toczy się „po poznańsko-swojskiemu”, strzelając gejzerami komizmu zarówno w wydaniu potoczno-ulicznym, jak i (na ogół znienacka) „podrasowanym” i wysublimowanym. Aktorska ekspresja jest też mocno „podrasowana” – w sposób oczywisty przystosowana do plenerowych, polowych warunków i takiejże publiczności.

Aż tu nagle, pod koniec, podczas przemieszczania się bohaterów z Półwiejskiej w stronę „chlebaka”, czyli „rolady”, mamy narracyjne meta-salto mortale: aktorki i aktorzy prowadzą nas „na drugą stronę teatru”, za drewnianą budę, czyli za plenerową scenkę, i oto przed nami rozgrywa się „teatr od kuchni”, z aktorami animującymi płaskie formy zwierząt i powtarzającymi scenę z ZOO. Ich głosy są nagrane, lecą z offu, któreś z nich pyta z wyraźnie scenicznym „zaskoczeniem”: „Czy ja tak dziwnie mówię?”.
  
Meta-moment to magiczny, ukazujący potęgę teatru lalek, uświadamiający „ulicznym” widzom istotę tego teatru oraz kunszt jego twórczyń i twórców.

A potem wracamy, jak gdyby nigdy nic, na drugą stronę jarmarcznej budy, nawiązującej wyraźnie swą zielono-brązową kolorystyką do lyońskiego teatru Guignola i śledzimy dalszy ciąg akcji z obowiązkowym happy endem.

Zadziwia w tym spektaklu różnorodność sposobów uwodzenia widza plenerowego (a więc często przypadkowego, na ogół niezbyt zaprzyjaźnionego z kulturą wysoką): jest tu, jako się rzekło, wiele scen rozśmieszających prosto, acz nie prostacko i nie „na odlew”, jest również kilka humorystycznych „smaczków” dla widzów bardziej wysublimowanych, bo przecież i tacy mogą się trafić przed scenką rozstawioną gdzieś w parku, na placu czy na ulicy. No i jest ten moment „magiczny”, gdy teatr otwiera przed widzami swe kulisy i tajemnice swych métiers.

Publiczność premierowa należała raczej (i trudno się temu dziwić) do tej drugiej kategorii (zaznajomionych, wydelikaconych, nietypowych), więc śmiechu nie było za wiele. Było go natomiast podobno dosyć, i to z naddatkiem, podczas czterech przedpremierowych prezentacji na terenach rekreacyjnych nad sztucznym jeziorem Rusałka, na dalekich Jeżycach. I tego się trzymajmy!

Autor: Juliusz Tyszka, teatralny.pl

Data publikacji: 21.10.2020

Źródło: http://teatralny.pl/recenzje/meta-momenty-byly,3137.html?fbclid=IwAR1jgh4naEuX6B7x-h5hhVKrAJfBbJirE5d1mQiQqvSnSaNv0N6Vzdd9Fv0

Recenzowany spektakl: MISJA POZNAŃ - GDZIE SĄ KOZIOŁKI

Inne recenzje

„"Misja Poznań. Gdzie są koziołki" Maliny Prześlugi w reż. Marka Cyrisa w Teatrze Animacji w Poznaniu. Pisze Justyna Land...”
Justyna Landorf,
czytaj całą recenzję
„Kiedy dowiedziałam się, że Teatr Animacji przygotowuje przedstawienie o Poznaniu, moje serce żywiej zabiło. Moja rodzina...”
Katarzyna Kamińska,
czytaj całą recenzję