WYBITNY CZY NIEMAL WYBITNY?

Juliusz Tyszka, teatralny.pl

Upłynęły już niemal dwa tygodnie od kiedy obejrzałem Czarnoksiężnika Oz w poznańskim Teatrze Animacji, a ciągle się waham, czy określić ten spektakl jako wybitny czy tylko prawie-niemal-tuż-tuż-wybitny. Oczywiście, już samo to wahanie jest dowodem, że bardzo sobie cenię pracę twórczyń i twórców tego spektaklu, w tym zwłaszcza Konrada Dworakowskiego – autora adaptacji oraz reżysera; niemniej tak już ostatecznie i do końca zdecydować się nie mogę.

Może wynika to po prostu z mojej osobistej „skazy”: wychował mnie teatr studencki lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, w którym najbardziej ceniliśmy sobie, owszem, wyrazisty teatr polityczny, lecz aluzyjny, łamiący odważnie tabu, lecz „opakowujący” te akty odwagi w zgrabne teatralne metafory. Zatem nawet jeśli twórcy poznańskiego przedstawienia udało się tego wszystkiego dokonać (moim aktualnym zdaniem: prawie się udało), to nie osiągnął tu niczego, co by wzbudziło we mnie jakiś żywszy emocjonalny odzew. Dla mnie „to już było”.

Niemniej może dla młodych widzów Czarnoksiężnika Oz jest to jakieś istotne artystyczno-egzystencjalne odkrycie? Limit wieku wyznaczony przez Teatr Animacji odbiorcom tego przestawienia wynosi jedenaście lat. Teatr polityczny dla jedenastolatków? Czemu nie!

Tak się złożyło, że stan zdrowia nie pozwolił mi na uczestnictwo w premierze (niedziela, 12 listopada), więc obejrzałem spektakl Dworakowskiego w piątek, 17 listopada, razem z czterema grupami młodzieży w wieku mniej więcej odpowiadającym owemu limitowi. Młodzież, owszem, czasem traciła koncentrację, czasem dogadywała, lecz jakichś gwałtownych ekscesów, które by wymagały głośnej i wyraźnej interwencji nauczycielek, nie odnotowałem. Zespół aktorski też był chyba zadowolony, bo żywo dziękował młodym widzom za ich udział w spektaklu, mimo że oklaski były krótkie i krzywdząco zdawkowe. Moim zdaniem, temu przedstawieniu należały się co najmniej dwa wyjścia zespołu do ukłonów, ale młodzież najwyraźniej się spieszyła, no i zapewne nie była obeznana z dobrymi teatralnymi obyczajami.

Spodobała mi się jedna wyrazista reakcja młodych widzów na samym początku ich obcowania z teatralną instytucją: kiedy pan z głośnika oznajmił, że nie wolno jeść w trakcie spektaklu, kilka trzeźwych młodych głosów zapytało głośno, czy zakaz ten dotyczy także picia.

Przejdźmy do tego, co działo się na scenie. Otóż, „od zawsze”, czyli jeszcze od czasów Leokadii Serafinowicz i Wojciecha Wieczorkiewicza, a potem Janusza Ryl-Krystianowskiego moje najwyższe uznanie wzbudzała zespołowość gry w Teatrze „Marcinek”, a potem w Teatrze Animacji. Tę unikalną (dziś) cnotę Konrad Dworakowski potrafił świetnie wykorzystać: zgranie „chóru” towarzyszącego scenicznym poczynaniom kolejnych Dorotek – ten idealny „synchron” zespołowego ruchu i dźwięku zasługuje na żywe, żywsze i najżywsze pochwały.

Dodajmy, że doskonałość wykonania połączona tu była z oryginalnymi pomysłami na odegranie przez „chór” kolejnych, na pierwszy rzut oka dość banalnych motywów. Oto na przykład scena wichru i burzy, które spowodowały wyrwanie Dorotki z jej domu w Kansas, rozegrana jest przez dobrze zrytmizowane wymawianie przez „chór” w trybie staccato najpierw samych głosek, potem sylab, a na koniec krótkich, najwyżej dwusylabowych słów: „wicher”, „sztorm”, „grad”.

Gdy okazuje się, że Dorotka musi pójść żółtą drogą, by dotrzeć do Czarnoksiężnika, „chór” wykonuje pomysłowy „balet przedramion”, które w końcu układają się w linię prostą, tworząc „drogę”, po której Dorotka „idzie” palcami środkowym i wskazującym jednej ze swych dłoni. Żeby to nie było takie proste i zbyt oczywiste, przedtem cały zespół szuka żółtej drogi, „wędrując” w ten sam sposób nie tylko po ramionach i przedramionach, ale wręcz po czym popadnie, byle by to było w miarę proste. Rolę prowizorycznej, próbnej trasy odgrywają na przykład metalowe rurki rusztowania w tyle sceny, z którego (póki co, bezładnie i biernie) zwisa Strach na wróble.

„Chór” był mieszany, damsko-męski, lecz ubrany był w całkowicie jednolite kostiumy – szare robocze fartuchy przepasane płóciennymi paskami z tego samego materiału.

Jednym z głównych adaptacyjno-reżyserskich konceptów Dworakowskiego było nieustanne wyłanianie z „chóru” kolejnych, coraz to nowych wcieleń Dorotki. Na koniec okazywało się, że Dorotką w różnym, w tym także dorosłym, wieku były już wszystkie osoby z „chóru”, czyli cała obsada tego przedstawienia.

Między innymi chyba w związku z tym końcowy, wyśpiewywany i głośno wypowiadany ze sceny tekst brzmiał: „Dorotki wszystkich krajów, łączcie się!”. Ten ciut łopatologiczny chwyt z pewnością wzmocnił końcowe przesłanie spektaklu, kierując je w stronę globalno-uniwersalną. Muszę jednak stwierdzić, że to ironiczne odwołanie się do hasła światowego proletariatu osłabiło, moim zdaniem, powagę owego przesłania. Scenarzysta-reżyser dał się tu chyba zanadto ponieść fantazji, robiąc niepotrzebnie oko do nauczycielek i rodziców ponad głowami młodzieży. Bo młodzież, przynajmniej ta z 17 listopada, ze spektaklu o godzinie 11.30, puściła te proletariackie okrzyki i śpiewy mimo uszu, czyli jej odzew na tę aluzyjkę był żaden.

Podobał mi się za to inny pastiszowy pomysł Dworakowskiego: w pewnym momencie nawet pies Toto stał się Dorotką, a Dorotka w tym wcieleniu nawiązała z pomocą „chóru” do szczytnej musicalowej tradycji, intonując Somewhere Over the Rainbow, będąc przy tym unoszona w górę przez partnerki i partnerów w ramach „broadwayowskiej” choreografii. Tyle że „chór” zamiast kontynuować unoszenie jej w górę, raczej ją tłamsił i ściągał w dół.

Ciekawym i niebanalnym pomysłem było ukazanie postaci wszechwładnego Czarnoksiężnika: z góry opuszczała się dużych rozmiarów kula przypominająca jako żywo Gwiazdę Śmierci z filmów George’a Lucasa, a po chwili rzucano na nią filmowy obraz twarzy władcy krainy Oz. Przy czym za pierwszym razem, gdy – zgodnie ze swoim wszechmocnym życzeniem – rozmawiał tylko z Dorotką numer jeden, jego usta w ogóle się nie poruszały, pomimo że słychać było jego głos. Dopiero gdy wszyscy (czyli wszystkie Dorotki) postanowili skonfrontować się z nim twarzą w twarz, wszechwładca raczył poruszać ustami.

Na koniec, gdy ukazał się w ludzkiej postaci, wyszło na jaw, że ukrywał się przemyślnie przed (najprawdopodobniej) próbami zamachu na swe życie i władzę w roli strażnika „niedopuszczającego nikogo do Władcy”, który co rusz „bardzo groźnie” wymachiwał dwoma „kałachami” (żeby było śmieszniej i niestraszniej, owa broń wyrzeźbiona była w styropianie).

Pora na wskazanie tropów wiodących dorosłego widza w stronę interpretowania tego spektaklu jako „teatru politycznego dla jedenastolatków”. Mianowicie już Strach na wróble, gdy zostaje uwolniony z rusztowania i zaczyna poruszać się o własnych siłach, wydobywa namolnie ze swej pamięci fragmenty patriotycznych strof i dziecięcych wierszyków typu: „Kto ty jesteś? Polak mały”.

Potem, w miarę rozwoju akcji, coraz bardziej oczywiste staje się, że kraina Oz nie jest liberalną demokracją, ba – że jest po prostu dyktaturą z Czarnoksiężnikiem jako Wodzem, Przewodnikiem, Wyrocznią i Sądem Ostatecznym na czele. Okazuje się, że na przykład Drwal, niczym współczesny Chińczyk, musi zbierać punkty, bo punktowane są wszystkie jego świadome i nieświadome uczynki, z oddychaniem włącznie. Hełm na głowie Drwala jest wyposażony w ekran, który pokazuje mu nie dookolną rzeczywistość, lecz jakieś projekcje (zapewne) jego marzeń, na przykład własne przytulne mieszkanie, w którym (ponoć) aktualnie się znajduje.

Czarnoksiężnik dystrybuuje wszelkie dobra (Lew: „Oz ci to da”), wszystko we władanej przezeń krainie jest jego łaskawym darem dla „ludności”, a jego ostateczny argument w polemice z Dorotką brzmi: „To mój system, moja gra i moje zasady!”. Narzędziem ostatecznym jego panowania nad umysłami obywatelek i obywateli krainy Oz jest wojna, która wywołuje strach i umacnia ich poddaństwo. Przy czym ton, w jakim informują oni Dorotkę o porządkach w swym kraju, daleki jest od entuzjazmu, można w nim wyczuć rezygnację. Stwierdzają: „Tak u nas po prostu jest”.

Dyktatura w Oz ma przy tym charakter socjalistyczno-narodowy. Główną obawą Dorotki-Lwa jest, że nie jest on/ona stąd. A pod koniec, już po pierwszej rozmowie z Czarnoksiężnikiem, kolejna Dorotka stwierdza, wbrew wszelkim okolicznościom, że tu się urodziła.

Gdy w końcu Czarnoksiężnik sprowadzony jest na ziemię i nie przemawia już donośnie ze swej Gwiazdy Śmierci, tylko staje przed Dorotkami we własnym, ludzkim wcieleniu, okazuje się, że jest dość żałosną kreaturką napędzaną nabytym w dzieciństwie strachem przed ludźmi.

Pozytywne przesłania serwowane są nastolatkom w tym spektaklu dość regularnie. Dowiadują się oni na przykład w scenie z Drwalem, że współczucie, wrażliwość, empatia, miłość, dotyk i przytulanie są OK i trzeba je pielęgnować, bo „w sklepie tego nie ma”. Strach na wróble stwierdza później, że ruch i podróże też są OK, bo „zmieniają wszystko” (w domyśle: rozszerzają pole widzenia świata i wyzwalają umysł z okowów dyktatury). Bardzo „tutejszo i dzisiejszo” brzmią wypowiadane na koniec stwierdzenia, że po upadku Czarnoksiężnika trzeba tysiąca gwoździ, żeby naprawić dom i tysiąca szczelin, w których zniknie zło. Końcowy song, śpiewany przez „chór”, który formuje się na kształt ptasiego klucza, głosi, że źródłem przemocy jest strach. Nie bać się – to winna być podstawa naszej postawy.

Niestety, nawet po napisaniu tego wszystkiego, po przywołaniu własnych obserwacji tudzież odczuć nie potrafię ostatecznie rozstrzygnąć zaznaczonej na początku, targającej mną wątpliwości: wybitne to czy tylko ciut-wybitne? Sprawne? Owszem – wręcz nadzwyczaj. Momentami naiwne i ciut łopatologiczne? Niestety, tak. Ale na pewno warte obejrzenia.

Wycieczki szkolne wszelkich rodzajów – włączcie się!
 

Autor: Juliusz Tyszka, teatralny.pl

Data publikacji: 13.12.2023

Źródło: https://teatralny.pl/recenzje/wybitny-czy-niemal-wybitny,3847.html

Recenzowany spektakl: CZARNOKSIĘŻNIK OZ

Inne recenzje

„Mam na imię Dorotka. Mam 45 lat i jestem całkiem już dorosłym Danielem i piszę czytane właśnie przez Ciebie – Droga Czyt...”
Daniel Źródlewski, tekstyzrodlowe.pl,
czytaj całą recenzję
„Uznany twórca teatru lalkowego Konrad Dworakowski po raz drugi w swej karierze sięgnął po słynną powieść Czarnoksiężnik ...”
Adam Domalewski,
czytaj całą recenzję